Jeśli posiadasz konto na portalu - zaloguj się, jeśli go nie posiadasz zarejestruj się.
W trakcie tegorocznego rykowiska zauważyłem ciekawe zjawisko. Otóż wielu fotografów prezentuje zdjęcia dzika, zajączka czy jakiejś ptaszyny w zastępstwie byka, który nie raczył się pokazać. Wypada mi dołączyć do jeleni, którzy bez powodzenia polowali na okazałego byka. Artykuł ilustruję zdjęciami popełnionymi w trakcie rykowiskowych wypraw ale próżno szukać na nich (z drobnym wyjątkiem) jeleni – chyba, że po drugiej stronie aparatu. Przemilczę zazdrośnie tych, którym nie tylko się udało, ale plon zebrali obfity.
W okresie rykowiska największym problemem są myśliwi. Nie chcąc nazbyt uogólniać, opowiem jak to wygląda w moich stronach. Jesienią, tereny wyjątkowo dotychczas spokojne zapełniają się samochodami. Dolinka, którą na swój użytek nazywam "Eldorado," zazwyczaj niezwykle spokojna, jest w ciągu dnia patrolowana. Co pół godziny przejeżdża samochód z wesołą ekipą na pokładzie i wszyscy, którzy nie noszą broni są wypędzani. Na każdego intruza w lesie patrzą bykiem, bo po pijaku fantazja do głowy uderza i można strzelić... grzybiarza. Nie żeby specjalnie, ale wlazł w krzaki, szeleścił: „myślał ja, że to dzik, byk czy inna zwierzyna, a to... babina”. Niedowiarków zachęcam do przeglądnięcia doniesień prasowych, bez trudu do znalezienia w Internecie, dotyczących przypadków postrzelenia osób postronnych (często ze skutkiem śmiertelnym). Historie, że myśliwy zanim odda strzał musi nie tylko być pewny do czego strzela, ale jeszcze ocenić, czy na celowniku ma egzemplarz do "selekcji" to tylko czcza gadanina. Człowiek do innego zwierza niepodobny a niejeden zarobił kulkę.
Włócząc się po lesie o kulkę łatwiej mimo to, w tym roku postanowiłem byków szukać aktywnie. Zrezygnowałem więc z zasiadki i odbyłem cztery długie leśne wyprawy w nadziei fotografowania z podchodu. Ponieważ meteorolodzy obiecywali cztery dni pełne Słońca, uwierzyłem i zdecydowałem się urlopem wydłużyć weekend. Jak się okazało, meteorologiczne fusy nie do końca mówiły prawdę, bo dwie z czterech wycieczek odbyły się pod pochmurnym niebem. Każda natomiast w terenie dla mnie dziewiczym. Okolice oczywiście znane i kochane, ale las niejedno ma oblicze i gdzie bym weń nie wszedł, będzie wyglądał inaczej i inne doznania przyniesie, choć są też części wspólne. Najbardziej wspólne są podejścia, bo każda wyprawa zaczynała się od mozolnej wspinaczki. Pierwsza miała też finansowe konsekwencje.
Wybrałem się korytem strumienia, którym całkiem wygodnie się szło. Wkrótce strumień rozpadł się na trzy mniejsze i żaden za ścieżkę nie chciał robić. Wydrapałem się więc na górę i znalazłem tam las zwartym i gęstym nie do przebycia. W końcu wyszukałem jakąś przecinkę, doszedłem do szczytu wzgórza i stwierdziłem, że dalej ani kroku, bo się zgubię. Nakluczyłem się jak głupi wyszukując przejścia przez kleszczyny (czyli niskie, pełne kleszczy zarośla). Jeszcze trochę i zamiast eksplorować nieznane mi tereny będę rozpaczliwie szukał drogi powrotnej.
Dotychczas uważałem, że mam dar orientacji w terenie. Zawsze wiem, w którym kierunku (z grubsza) należy się udać, aby dojść do samochodu. Problem w tym, że w lesie „z grubsza” nie wystarczy. Po zachodzie Słońca zostaje 40 minut na powrót. Nie ma wtedy czasu na kluczenie. Trzeba sprawnie, zanim zapadnie całkowita ciemność, dotrzeć do auta. "Moje" lasy są trudne. Strome parowy, błotniste pułapki, całe połacie gęsto zarośnięte, że bez maczety ani rusz, młodniki sadzone tak, że tylko dziki dają radę. W terenie dziewiczym nigdy nie kombinuję (no, prawie nigdy) i wracam po swoich śladach. Tego dnia okrutnie wprost żałowałem, bo nogi rwały się do dalszej wędrówki i ochota walczyła z rozsądkiem. Próbowałem nawet uruchomić GPS w komórce. Udało się. Namiar złapała raptem po sześciu minutach, co w tej gęstwinie było istnym rekordem. Niestety, w ciągu tych kilku minut zniknęło pięćdziesiąt procent baterii. Nawet nie mogę tego ustrojstwa nazwać bezużytecznym, bo to przecież telefon, a nie urządzenie nawigacyjne.
Stąd też wzięły się wspomniane wcześniej finansowe konsekwencje. Otóż dnia następnego kupiłem turystyczny GPS... i nigdy się już z nim nie rozstanę. Kolejne trzy wycieczki popełniłem w poczuciu całkowitej leśnej swobody. Lazłem gdzie mnie nogi poniosły, a ustrojstwo pomagało wrócić po śladach. Jedyną jego wadą jest chyba to, że sprawnie weryfikuje rzeczywiste możliwości właściciela co do orientacji w terenie. Ostatniego dnia byłem w miejscu, które jest mi znane. Wiedziałem, że wracając muszę trafić na drogę, która z lasu wyprowadzi mnie na łąkę. Droga to za dużo powiedziane, bo to raptem dwie ledwo widoczne koleiny, zarośnięte i zadeptane przez zwierzęta. Muszę się tu wdać (dla lepszego zobrazowania sprawy) w pewne wyjaśnienia. Otóż do lasu wejście wiedzie tymi właśnie koleinami. Ciągną się przez łąkę i dalej w las, w stare miejsce wyrębu. Potem koleiny w zasadzie zanikają. Wracając, trzeba je ponownie odnaleźć, bo inaczej można w łąkę nie trafić, a nie trafienie w łąkę grozi karkołomnym powrotem przez dziką gęstwinę, zapewne w ciemnościach. Za każdym razem, gdy byłem w tym miejscu, miałem problem ze znalezieniem drogi powrotnej. Nie trafiałem w koleiny. Nie mogłem pojąć, jak to możliwe. W rozwiązaniu zagadki pomógł GPS, a mechanizm tego zjawiska szczerze mnie ubawił. Otóż wracając, przekroczyłem jakąś zarośniętą dróżkę. Prowadziła dosyć ostro w dół, a ja przecież pod żadne góry wcześniej nie szedłem. Popatrzyłem nawet na GPS, który dowodził, że to moje koleiny ale nie uwierzyłem i polazłem dalej szukać drogi. Po pięćdziesięciu metrach, mądre urządzenie z uporem pokazywało, że oddalam się od powrotnej ścieżki. Poszedłem po rozum do głowy. Wróciłem do tej "nie mojej" drogi, która wiodła w dół i upewniwszy się, że ustrojstwo dalej twierdzi, że jest właściwa, pogoniłem w dół. Oczywiście GPS miał rację. Błąd polegał na tym, że idąc na spotkanie ze zwierzętami wlokę się noga za nogą, uważnie obserwuję, unikam strzelających gałązek i szeleszczących liści. Idę tak wolno, że nawet nie zauważam, że wspinam się pod całkiem solidną górkę. Wracając, poruszam się już normalnie i gdy widziałem drogę idącą ostro w dół, za każdym razem byłem pewien, że to nie jest ta właściwa, bo przecież pod żadną górę wcześniej nie szedłem.
Gdy się chwilę nad tym zastanowić, dochodzę do wniosku, że wiele razy miałem wątpliwości, czy jeszcze wracam, czy już się zgubiłem. Droga powrotna często wygląda zupełnie inaczej. Podczas trzeciej rykowiskowej wyprawy wspinałem się śladem jakiejś leśnej maszyny, która kilka lat wcześniej wytyczyła ledwie widoczny szlak. Szedłem wolno i bardzo ostrożnie bo las ryczał. Wprawdzie jelenie głosy dochodziły ze znacznej odległości, ale skoro są daleko, to mogą być też blisko. I były. Nagle, nieopodal, może trzydzieści metrów ode mnie, odezwał się BYK! Trudno opisać wrażenia. Tak blisko. Tak głośno... i niestety, w takiej gęstwinie, że nawet cienia zwierzęcia nie widziałem. Próbowałem podejść, wiatr sprzyjał, ale byłem bez szans. Istna dżungla.
Wracając, szedłem tą samą drogą. Tym razem w dół. Robiło się coraz ciemniej (dzień był pochmurny). Nagle stare koleiny się rozwidliły. Stanąłem zaskoczony. Przecież szedłem tędy wcześniej. Żadnych innych dróg nie widziałem. Byłem tak skoncentrowany na wypatrywaniu zwierząt, że rozwidlenie przegapiłem. GPS rozstrzygnął dylemat. Wskazał właściwą odnogę i spokojnie kontynuowałem powrót. Bez urządzenia zapewne wybrałbym właściwą ścieżkę, ale przez kilkaset metrów szedłbym z duszą na ramieniu, niepewny swego wyboru.
GPS nie tylko pozwala pewniej czuć się w lesie. Do folderu ze zdjęciami wrzucam zapis ścieżki, którą przeszedłem. Mogę ją zaimportować do Google Earth i sprawdzić jaki obszar lasu udało się zwiedzić, przypomnieć sobie gdzie już fotografowałem, zaplanować kolejną wyprawę, wprowadzając punkty orientacyjne. To naprawdę przydatny gadżet. Przy zakupie warto zwrócić uwagę na czułość odbiornika, musi radzić sobie w gęstym lesie. Istotny jest także czas pracy na bateriach. Model, który kupiłem, na dwóch paluszkach pracuje 16 godzin. To długo, a zapas mam zawsze w plecaku.
Tegoroczne rykowisko nie było dla mnie łaskawe, ale ilekroć myślę o jelenich godach w głowie mam zawsze dwie przygody. W zamierzchłych szkolnych czasach wybraliśmy się niewielką grupką nad soliński zalew. Postanowiliśmy nocować w lesie. Rozstawiliśmy trzy namioty - mi przyszło spać samotnie. Dla kilkunastoletniego młodzika noc spędzona w lesie to ogromne przeżycie. Nie byłem w stanie zasnąć. Wszystko dookoła żyło. Ciszę co chwila przerywały jakieś szelesty, wyobraźnia podpowiadała niestworzone rzeczy. Telepałem się ze strachu tak bardzo, że w końcu ze wstydem wprosiłem się do namiotu kolegów. Zrobiło się ciasno, ale jak się po chwili okazało oni mieli podobne problemy. Baliśmy się więc we trójkę. O spaniu nie było mowy. Po dwóch, może trzech godzinach poderwał nas niesamowicie głośny ryk. Monstrum jakieś, przebudziło się w leśnych gęstwinach i wyczuwszy intruzów postanowiło nam pokazać gdzie raki zimują. Ryk był potężny i brzmiał jak z najgorszego horroru. Moi koledzy pochowali głowy w śpiwory, a ja wyskoczyłem z namiotu jak oparzony. Nie miałem pojęcia co to mogło być i chciałem spojrzeć śmierci w oczy. Nic oczywiście nie zobaczyłem. W lesie było ciemno jak... No, bardzo ciemno. Na zewnątrz, o dziwo, poczułem się bezpieczniej. Nocne potwory i zjawy, które w namiocie jawiły się na różne straszne sposoby, zniknęły. Teraz szelesty i inne przerażające odgłosy stały się takie jakieś normalne i naturalne. Sen uleciał jednak na dobre. Poszedłem nad zalew i tam przesiedziałem do świtu. Dopiero po latach zrozumiałem, co nas wtedy tak nastraszyło. Końcówka sierpnia to okres tuż przed rykowiskiem. Zdarza się, że z wezbranej, byczej piersi wyrwie się przedwczesny ryk.
Drugim ważnym dla mnie wspomnieniem to pierwsza i jak dotąd jedyna udana fotografia byka w czasie rykowiska. Na łąkę (oczywiście w Eldorado) przyjechałem dosyć późno. Pod solidną górkę drapałem się w tempie zawrotnym, ryzykując zawał, bo upał był straszliwy. Nie miałem upatrzonego miejsca. Wlazłem w jakieś krzaki, panicznie bojąc się kleszczy, zamaskowałem stanowisko i zacząłem czekać. Miałem za sobą już wiele, wiele nieudanych zasiadek, a i tak pełen byłem nadziei, że się uda. Po kilku godzinach dobiegł mnie głośny ryk. Adrenalina skoczyła. Ręce roztrzęsione, aparat nagle stał się jakby trudniejszy w obsłudze. Nie widziałem zwierzęcia, ale musiało być blisko. W głowie zapętliła się jedna myśl: "żeby wyszedł na mnie, żeby wyszedł na mnie, żeby wyszedł na mnie."
I wyszedł. Łzy w oczach. Trzydzieści, może czterdzieści metrów ode mnie stoi piękny byk. Robiłem sterty zdjęć, za każdym razem ostrząc od nowa, żeby mieć pewność, że autofokus trafi. Używałem wtedy taniego korpusu i ciemnego obiektywu. Bałem się, że coś sknocę. Albo ostrość, albo ekspozycję. Ale udało się. Byłem dumny jak paw. W pięknym świetle, piękne zwierzę. Dla mnie absolutny Król Puszczy. Radości nie popsuli nawet myśliwi, którzy pojawili się dwadzieścia minut później. Oni też go słyszeli. Po słownej przepychance „co pan tu robi, tu nie wolno,” zapytali, gdzie poszedł. Radośnie wskazałem im odwrotny kierunek.
Moich kilka jesiennych przygód przeżytych podczas uganiania się za ryczącymi bykami to nic na przeciwko opowieści doświadczonych kolegów, ale jedno wiem z pewnością. Nie trzeba ani super sprzętu ani fotograficznych laurów, żeby przeżyć wiele pięknych i pełnych emocji chwil w czasie rykowiska. To dla mnie prawdziwie świąteczny okres i wszystkich miłośników przyrody zachęcam do spaceru w tym szczególnym czasie.
Autor : Piotr Konopka www.piotrkonopka.pl
pasjonatów i miłośników o różnorodnym doświadczeniu i osiągnięciach.
Komentarze3
Świetny materiał zdjęciowy
Bardzo dobra lektura, okraszona pieknymi zdjęciami.
Piotrze masz dar do pisania, a i zdjęcia równie udane :) To zdanie o "radosnym wskazaniu odwrotnego kierunku" rozbawiło mnie :)